Archiwum październik 2003, strona 3


Pytanie do ogółu
Autor: naamah
15 października 2003, 20:21

W związku z tym, że niedługo mój blog będzie obchodził pierwsze urodziny, małe pytanko z serii "dlaczego". A mianowicie: dlaczego czytasz tę notkę, tego bloga?
Z sympatii, antypatii, przyzwyczajenia, ciekawości, przez całkowity przypadek lub też z zupełnie innego powodu... dlaczego?

Kiedy widelec zjada łyżkę, a nóż dźga...
Autor: naamah
14 października 2003, 20:22
Pan Leopold Bloom jadał z upodobaniem wewnętrzne organy bydła i drobiu. Lubił zawiesistą zupę z podróbek, orzechokształtne żołądki ptasie, nadziewane pieczone serca, płaty wątróbki podsmażane w tartej bułce, smażoną ikrę sztokfisza. A najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu. (J. Joyce)
Dziękuję bardzo. Teraz na pewno dotrzymam postanowień mojej przed-zimowej diety. Odebrało mi to apetyt "raz a dobrze". Zbyt obrazowe przyjmowanie literackiej rzeczywistości to czasem przekleństwo. Chyba mi niedobrze.
Dzisiaj notki "właściwej" nie będzie,...
Autor: naamah
13 października 2003, 21:23
... właścicielka tego oto bloga zakopana pod kocem z wielkim kubkiem gorącej herbaty w jednej dłoni, a ołówkiem w drugiej studiuje po raz wtóry (pierwszy raz był jakieś trzy lata temu i wtedy - jako początkująca adeptka trudnej nauki pedagogiką zwanej - rozumiała z tego więcej, niż teraz) artykuł swojego szanownego profesora P. zatytułowany O potrzebie i możliwościach przechodzenia nauczycieli pedagogów do filozoficznego sposobu "bycia". Oczywiście dodatkowo raz po raz sięgając do niezwykle interesujących "lektur pomocniczych", z których rozumie jeszcze mniej. Za efekty dźwiękowe robi skrobanie ołówka po kolejnych kartkach uzupełniane przez cieżkie westchnienia wyżej wymienionej z cyklu "o @#$%&, chyba się uwsteczniłam". Właśnie dlatego notki dziś nie będzie.
Nothing special, as you can see...
Autor: naamah
13 października 2003, 01:13
Wróciłam cała i raczej zdrowa - czyli nie było tak źle. Skrótowo:
Piątkowy wieczór. Filmy erotyczne oglądane z młodszym - aczkolwiek od dawna już pełnoletnim, więc bez oskarżeń o demoralizację nieletnich - bratem S. (chyba potraktuję je jako filmy instruktażowe, może być ciekawie... chociaż zastanawiałam się przez chwilę, ile miesięcy żmudnych ćwiczeń wymaga takie wygięcie kręgosłupa). Okruchy wafli ryżowych w łóżku. Moje "Sebastian, Twoi rodzice za ścianą!" zdolne obudzić umarłego, a co dopiero dwójkę śpiących ludzi. W sumie zabawnie było.
Sobota jako dzień imprezy oficjalnej. Niemalże cały czas przeznaczony na obiad po głowie chodził mi kawałek "u cioci na imieninach", skutecznie uniemożliwiając jako taką konwersację z dalszymi i bliższymi członkami rodziny S. Nie znoszę u siebie tych napadów "głupawki", nic jednak na to nie poradzę. Ale dzielnie starałam się powstrzymać przed odśpiewaniem rzeczonego kawałka - skutecznie. Spięcie w sobie po usłyszeniu tekstu w stylu "powinniście już uczynić Kasię babcią"... nie mam ochoty tłumaczyć każdemu, że nie bo nie, na razie nieodwołalnie. Koniec części "oficjalnej" (to brzmi jak określenie na akademię czy inny apel...) - koniec stresu. Nareszcie można się wyluzować i przestać obawiać, że palnie się jakiś idiotyzm, który wszyscy będą pamiętać do świąt wielkanocnych. Wieczór spędzony podobnie do piątkowego, ale bez filmów. Może to i lepiej, uniknęłam kontynuacji wpadania w kompleksy.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Zatem niedzielny poranek, szybkie sprawdzenie rozkładu jazdy i najbliższym środkiem komunikacji publicznej na wschód. Koniec weekendu.