Archiwum maj 2004


...
Autor: naamah
29 maja 2004, 21:12
Za dużo przewidujemy. Już dziś jesteśmy w kłopotach, które przyjdą. Jeśli nie przyszły - nawet tego nie zauważymy, zajęci z kolei dalszymi. Ciągle trzepocze w nas niepokój: jak to załatwimy, co powiemy, w jaki sposób postąpimy... (Jan Dobraczyński)
Maybe I'll try something else
Autor: naamah
28 maja 2004, 21:49
Powinnam przestać smęcić, wykasować kilka notek z bloga, zapomnieć, nie ma, nie było, zostało tylko dla mnie. Ale to jakbym kasowała kawałek siebie – a przecież siebie się nie wstydzę, ani za siebie nie przepraszam. Poza tym także z szacunku dla tych, którzy poświęcili choćby ułamek sekundy na dopisanie czegoś pod każdą z notek - zostają. Za kilka dni znikną w archiwum i będzie można udawać, że ich nigdy nie było. I dobrze.
Zatem obecnie smęcenie mode: off. Tego będziemy się trzymać, przynajmniej w wersji oficjalniej. A poza tym? Monotonia, rutyna, zastój. Tak mniej więcej można opisać moje życie na trzech najważniejszych frontach. Chyba nie trzeba nic dodawać.
Ale wkrótce się to zmieni. Bowiem dzisiaj rano obejrzałam przyniesiony przez brata "Torque" i od tego czasu jestem w doskonałym humorze, gdyż dzięki temu filmowi zweryfikowałam swoje plany na przyszłość. Otóż postanowiłam: kiedy już dorosnę, to też kupię sobie potężną dwukołową maszynę i będę jeździć z zawrotną prędkością na tle wspaniałych plenerów, od czasu do czasu wykonując niewiarygodne akrobacje ot tak, dla zabawy. Jasne włosy już mam, potrzebny mi tylko niedokładnie ogolony mężczyzna z niebanalną przeszłością. Minusem tego planu może być fakt, że żadnego takiego faceta obecnie na horyzoncie nie widać, ale to się wytnie. Tak czy inaczej plan jest genialny. Someday, somehow, I'm gonna make it all right but not right now. Tak. Oczywiście.
This is the great escape from a life that...
Autor: naamah
26 maja 2004, 22:11
Chwila zadumy spowodowana komentarzem na blogu - często mi się to zdarza. Tym razem za sprawą komentarza Solei: "dlaczego uważasz, że takie uczucia są żałosne? dlaczego trzeba nosić maskę? - nawet przed samym sobą? nie trzeba". Ma oczywiście rację, nie trzeba. Tak naprawdę sama doskonale to wiem, ale jednak to silniejsze ode mnie. Tkwi głęboko, najgłębiej jak tylko można. Podświadomość. Nie napiszę, że ktoś mnie kiedyś bardzo skrzywdził, bo nie dość, że brzmi zbyt dramatycznie, to i nawet nie ma pokrycia w rzeczywistości - bo chyba tak naprawdę wcale mnie nie skrzywdził. Ale od początku. Pierwszy "poważny" mężczyzna w moim życiu, oczywiście nieco starszy ode mnie. W ten związek włożyłam całe swoje serce, włożyłam całą siebie. Wziął, oczywiście, jak najbardziej - niewiele dając w zamian. A może raczej zbyt wiele, co nie do końca było tym, czego oczekiwałam. Systematycznie niszczył mój światopogląd, w sumie niszczył mnie - podkopując wiarę we własne możliwości, pogłębiając i tak spore kompleksy, wyrabiając zahamowania, których pozbywałam się wiele miesięcy, chyba nawet nadal się pozbywam. Bez wdawania się w niepotrzebne szczegóły – po prostu znajomość wyjątkowo toksyczna (chyba już wtedy miałam skłonności do autodestrukcji). Ktoś mógłby zapytać dlaczego w takim razie w tym tkwiłam - przecież wystarczyło powiedzieć "nie, dosyć" (co zresztą powiedziałam, ale z perspektywy dnia dzisiejszego wiem, że zrobiłam to dużo za późno). A odpowiedź jest prosta i banalna wręcz - wtedy wydawało mi się, że jestem szaleńczo zakochana. Miłością naiwnej 16-latki, wierzącej, że jeżeli się postara, jeżeli da z siebie jak najwięcej, to on się zmieni. Nie muszę chyba dodawać, że się nie zmienił, w każdym bądź razie nie na lepsze. Ale to nie było ważne - miał moje serce i tylko z tego powodu byłam w stanie wybaczyć mu wszystko. Nieważne, że przyjaciele twierdzili, że zasługuję na kogoś lepszego - byłam głucha na takie rady, po prostu nie liczył się żaden prócz niego.
Do czego jednak zmierzam - pod wpływem tego wszystkiego zmieniłam się i to bardzo. Po prostu przerobiłam siebie, na jakiś czas stałam się kimś, kim tak naprawdę nie jestem. Nie mogło być inaczej, skoro przez cały czas trwania tego "związku" (ta cała chora znajomość jednak na takie miano nie zasługuje) on utwierdzał mnie w przekonaniu, że bliskość jest czymś złym, że tak naprawdę nie mogę zaufać nikomu prócz siebie samej. Na dodatek strasznie bałam się zranienia. Wymyśliłam więc sposób, a może intuicyjnie przyjęłam, że najlepszym wyjściem będzie niemalże zupełny brak emocji na zewnątrz. Zbrodnia na samej sobie, bo pod maską kotłowało mi się zawsze - multum uczuć i odczuć, ale dla innych jak zawsze na styl amerykański: "co słychać? jest świetnie!". Obiecałam sobie, ze nikt nigdy mnie nie zrani - a jednocześnie uparcie twierdziłam, że każdy może to zrobić, każdy może chcieć mnie skrzywdzić. Chyba właśnie dlatego sprawiam czasem wrażenie góry lodowej - to nic innego, jak tylko swego rodzaju technika obronna. Bez tej otoczki, którą wciąż buduję wokół siebie jestem zupełnie bezbronną istotą, a takiej siebie nie lubię. To taki mur, przez który przy odrobinie cierpliwości i dobrej woli z łatwością można się przebić, ale tak naprawdę bardzo niewielu osobom się to udało. Ale to nie jest niemożliwe – bo udało się, w tym temu najważniejszemu - temu, który tak naprawdę zrobił dla mnie więcej niż ktokolwiek inny, w związku z powyższym i nie tylko z tym. Tyle, że to już temat raczej na inną notkę.
Zupełnie nie wiem, dlaczego o tym napisałam. Takie myśli powinny zostawać tam, gdzie powstały - w głowie. A może wcale niekoniecznie. Ciśnie mi się na usta słowo "to żałosne", ale tym razem sobie daruję. Dobranoc.
Just one more, just one more go… inspire...
Autor: naamah
25 maja 2004, 21:54
Może od tamtej pory nie było tu ani słowa o czymś najważniejszym, ale czas to zmienić. Aktualnie mam gdzieś fakt, że zapewniam dobrą zabawę co najmniej dwójce moich "znajomych". Bo wróciło. Spychane do najgłębszych zakamarków umysłu, w myśl zasady "staram się o tym nie myśleć, więc tego nie ma". Ale jest i dobrze o tym wiem. Nic, tylko siąść i rozpłakać się nad samą sobą, nad wszystkim co się skończyło, do czego tęsknię i co już nie wróci. Również - a może przede wszystkim - z mojej winy. Uświadomiłam sobie, co jest ważne, co tak naprawdę się dla mnie liczy. Lepiej późno, niż wcale jak mówią. Ale co z tego, z mojego uświadomienia, z całej tej tęsknoty, kiedy to, czego pragnę najbardziej jest poza moim zasięgiem? Chciałabym z nim porozmawiać, tak poważnie, bez namiastek - nie za pomocą telefonicznego kabla czy netowego komunikatora, ale mam świadomość, że to w tej chwili niemożliwe. Do Polski wraca na początku czerwca, to niedługo. Może wtedy. Może nigdy.
W takich chwilach nie pozostaje mi nic innego jak tylko porządnie opieprzyć samą siebie. Nie dramatyzuj dziewczyno, robisz się wręcz groteskowo żałosna. To też do ciebie nie pasuje.
Ale dosyć. Dosyć udawania, że myślę pozytywnie, że jest dobrze, że nic mnie to nie obchodzi i tak naprawdę wcale mi nie zależy. I żadnych czerwonych oczu po kolejnej nieprzespanej nocy.
A tak naprawdę tej notki nie ma i nigdy nie było.