Najnowsze wpisy, strona 2


The time is now
Autor: naamah
19 września 2007, 09:56
Ciemność za oknem już o godzinie 20 powinna działać dość przygnębiająco, ale działa wręcz przeciwnie. Zastosowanie znowu znajdują ciepłe swetry i wełniany pled (przydałby się jeszcze kominek z trzaskającym wesoło ogniem, ale w bloku o taki ciężko - zadowolę się więc świecami zapachowymi), takie atrakcje lubię. Całe lato czekałam na pierwsze chłody i deszcze niespokojne - jak dla mnie jesień mogłaby trwać okrągły rok, z małą przerwą na śnieg w czasie Bożego Narodzenia.
Tymczasem jednak dopiero niedawno skończyły się wakacje, choć - porównując obrazek zza okna z urlopowymi zdjęciami - niemożliwym wydaje się, że zaledwie kilka tygodni temu było tak słonecznie i ciepło. Złamałam się i jednak przydarzył mi się wypad, raczej bliższy niż dalszy. A na wypadzie było tak, tak i tak. Oraz tak, a nawet tak. Spokojnie, sielsko, anielsko. Porządnie naładowałam akumulatory i jeszcze porządniej odpoczęłam - pozostaje mieć nadzieję, że wystarczy przynajmniej na najbliższe pół roku. W przeciwnym wypadku prasa lokalna zacznie się rozpisywać strasząc nagłówkami "przechodnie! uważajcie na uzbrojone w ostre narzędzia kobiety z obłędem w oczach, śliną na brodzie i histerycznym okrzykiem 'urlopu! urlopu!' na ustach".
Z innej beczki: oficjalnie przedstawiłam rodzinie Bartka. Obyło się bez ofiar, choć po prawdzie mało brakowało - byłam bliska uduszenia się ze śmiechu, kiedy ujrzałam mego lubego wystrojonego w elegancki garnitur (z tego, co się orientuję, podobny uniform ostatnio miał na sobie na egzaminie maturalnym, czyli lata temu). Później było już tylko lepiej - mimo, iż początkowo spięty, szybko przekonał się, że nikt nie będzie mu zadawał pytań w stylu: "co robisz?/gdzie pracujesz?/ile zarabiasz?/kim są Twoi rodzice?/jak poważne plany wiążesz z naszą Kingą?", w związku z czym mógł się wyluzować i po prostu być sobą. Oczarował zarówno moją rodzicielkę, jak i babcię; obie sprawiały wrażenie szczerze zachwyconych. Niewątpliwie wynikało to z faktu, że już dawno straciły nadzieję, iż wydadzą mnie za mąż, więc postanowiły być miłe dla każdego, kogo im przedstawię jako potencjalnego mężczyznę-na-resztę-życia - w obawie, że gdyby choćby przypadkowo krzywo na niego spojrzały, dany delikwent wziąłby nogi za pas, a ja po wsze czasy zostałabym zbzikowaną starą panną. Krótko mówiąc: było sympatycznie.
Ze spostrzeżeń ubiegłosobotnich: jednak nie powinnam oglądać meczy polskiej reprezentacji, bo przy całym moim niezrozumieniu zasad i sensu tej gry, za bardzo się emocjonuję wynikiem. Nigdy więcej nie dam się namówić.
A teraz spać. "Nocki" w pracy może nie są jakoś szczególnie wyczerpujące, bo zazwyczaj jest spokojnie - ale prawie nic mi ostatnio tak dobrze nie robi, jak długi sen. Dobranoc więc.
Hm?
Autor: naamah
29 sierpnia 2007, 15:21
Jak podaje na swojej stronie "Rzeczpospolita", Sąd Najwyższy stwierdził, że strony internetowe powinny być rejestrowane jako odpowiednio: dzienniki, czasopisma lub książki. Za niezarejestrowanie strony grozi nawet kara pozbawienia wolności.
(...)
Jak pisze "Rzeczpospolita", niezależnie od treści trzeba będzie zarejestrować każdą stronę, obojętnie, czy to prywatny blog, strona ze zdjęciami rodzinnymi, czy duży komercyjny portal.

Całość: wiadomości24.pl.
Bezsenność, bynajmniej nie w Seattle
Autor: naamah
24 sierpnia 2007, 03:21
Od poniedziałku trwa mój wyczekiwany urlop. Całe długie dwa tygodnie, aż do 3 września, kiedy to moi chłopcy zaczynają szkołę. Od tak dawna nie miałam tylu wolnych - no, przynajmniej teoretycznie... - dni, że aż nie wiem, co z nimi począć. Nie mam siły ani ochoty na żadne wypady bliższe czy dalsze, najchętniej przeleżałabym te dni do góry brzuchem radośnie podśpiewując od czasu do czasu: "będę robić nic, nic będę robić, a robić nic to znaczy nic nie robić". Ale niestety, to se ne da. Mam masę spraw do załatwienia, od wykonania zleconych przez lekarza badań począwszy, na zaległych konspektach "do napisania" skończywszy. W tak zwanym międzyczasie znajdzie się być może chwila na załatwienie co pilniejszych spraw, na obejrzenie zaległych filmów (dość bycia kompletnie nie-na-bieżąco, poza tym mam wielką ochotę na seans z "Marią Antoniną" oraz "Labiryntem Fauna" w rolach głównych, o trzeciej części Shreka nawet nie wspominając, bo to oczywista oczywistość), na przeczytanie choć kilku pozycji z wciąż rosnącego stosu nowych książek... i będzie po urlopie.
Wczoraj wieczorem zamaszyście machałam (niestety tylko ręką - a powinnam użyć do tego celu łopoczącej białej chustki, dla lepszego, niemal filmowego efektu) z peronu do odjeżdżającego pociągu - Bartek obrał kierunek Česká Republika, a dokładniej Hradec Králové, gdzie w najbliższy weekend ma się odbywać jakiś ważny hiphopowy festiwal. Niech się bawi, niech zrelaksuje, niech nabierze sił; wszak w przyszłym tygodniu czeka go rzecz straszna, a jednocześnie nieunikniona - poznanie mojej rodzicielki. Dla jasności: moja mama to naprawdę złota kobieta, przy tym jednak prezentująca jakże popularne wśród matek podejście: "wszystko pięknie, ale spróbuj tylko skrzywdzić moją najukochańszą córeczkę, to tak ci skopię tyłek, że popamiętasz na wieki wieków". Tak, można się bać.
A dziś wybrałam się na zakupy, w celu nabycia drogą wymiany towarowo-pieniężnej ładnej i wygodnej pary obuwia oraz kilku sztuk odzieży (zakupów jak powszechnie wiadomo nie lubię, więc robię "hurtowo"). Wróciłam porządnie zirytowana i - jak się można łatwo domyślić - z niczym. W sklepach z butami albo bezkształtne kopyta, albo pantofelki Kopciuszka w pastelowych kolorach, do tego ozdobione mnóstwem cekinów, koralików, paseczków i kokardek (jednak oparłam się pokusie, by udać się do sprawdzonego i niezawodnego sklepu z martensami, jestem z siebie dumna). Z ciuchami podobnie (a jedyna bluzka, która mi się podobała, była w dwóch bardzo różnych rozmiarach - niestety, żaden z nich nie był moim) - psychodeliczne barwy, koszmarne modele. Ale pełno tego w sklepach, a skoro jest taka podaż, musi być też popyt. Ktoś to wszystko kupuje, komuś się to wszystko podoba. Doszłam więc do niezbyt szczęśliwego wniosku, ze to ze mną jest coś nie tak - co kilka osób z pewnością skwapliwie by potwierdziło.
Bateria w moim telefonie właśnie powiedziała mi: "fuck off". Drugi raz w tym miesiącu. To chyba właśnie to zdarzenie przewidział horoskop na dziś, głoszący "Przeciwko Tobie działają czynniki, których nie da się uniknąć. Zachowaj więc spokój i pogódź się z porażką". Jakoś się postaram. Rytmiczne uderzanie telefonem o ścianę w celu jego naprawienia też może być spokojne i pogodzone, nieprawdaż?
Chyba wracam do starej (nie)dobrej tradycji pisania porażająco chaotycznych i pozbawionych głębszego sensu notek.
What doesn't kill you, makes you stronger...
Autor: naamah
17 sierpnia 2007, 00:24
Kiedy uznany w kraju i na świecie Pan Doktor musi pilnie wyjechać do innego miasta, to przecież oczywiste, że NIE raczy powiadomić oczekujących pacjentów o konieczności przełożenia umówionej wizyty, prawda? Prawda.
Nie wiedziałam o tym, moja wina, moja bardzo wielka wina. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu.
Wielomiesięczne leczenie, które najprawdopodobniej nic nie dało, ewentualnie dało bardzo niewiele. Typowo ginekologiczne problemy, które ma jakieś 5-10% kobiet - niby to wcale nie jest tak mało, ale czy musiałam znaleźć się akurat w tym gronie? Skoro już koniecznie musiałam zostać "wybrańcem", to czy nie mogłam znaleźć się w iluśtam procentach ludzi trafiających szóstkę w totka?
Jestem już zmęczona tym wszystkim.
A dzisiaj dodatkowo - przepraszam za wyrażenie - najzwyczajniej w świecie wkurwiona (powód? patrz akapit pierwszy). Od wczesnego popołudnia zdążyłam już wdać się w ostrą wymianę zdań z kolegą "po fachu" na temat naszych zgoła odmiennych metod wychowawczych, opieprzyć facetów z administracji (ale należało im się, więc tutaj czuję się połowicznie usprawiedliwiona) i prawie wybić szybę w klatkowych drzwiach. Rykoszetem oberwało się też Bartkowi, któremu urządziłam telefoniczną awanturę właściwie z byle powodu. Musiałam jednak brzmieć z lekka histerycznie, bo zaniepokojony wyżej wymieniony natychmiast ruszył się z domu i błyskawicznie znalazł w moich skromnych progach, gdzie zrobił mi wielki kubek mocnej herbaty, przytulił, wysłuchał, przytulił, pocieszył, przytulił, uspokoił i przytulił. Fajny facet z niego, bez dwóch zdań. I kto by pomyślał, że przypadkowo poznany w pewnym anonimowym lokalu (gdzie moja noga pewnie nie postałaby, gdyby nie M., która uparła się, by akurat ten klub odwiedzić) mężczyzna może okazać się tym... ciii, jeszcze tego nie nazywajmy, jeszcze nie mówmy głośno o szczęściu; nie jestem co prawda przesądna, ale świat nie jest wyłącznie dobry i przychylny, więc ciii, będzie czas i na to, mamy przecież mnóstwo czasu.
Tak, porobiło się. A przecież miałam żyć już tylko ostrożnie. Brać ostrożnie. Dawać ostrożnie. I co? Nie wyszło. Jednak w tym przypadku z "niewyjścia" można się tylko cieszyć.